Był pogodzony, nie akceptował tylko własnej niesprawności, zależności. Ale tego – jak rozumiem – nie akceptował na każdym etapie życia.
Ciekawe, że Marek przywiązywał dużą wagę do własnej sprawności, a jednocześnie wykpiwał wszelkie formy aktywności fizycznej. Bieganie, jazda na rowerze, praca w ogródku, nawet zwykłe spacerowanie – wszystko to uważał za zajęcia dla szaleńców. Gdybyś mu zaproponował spacer, to odpowiedziałby, że nie wygrał nóg na loterii. W młodości przeszedł gruźlicę, był jednym z pierwszych pacjentów uratowanych po wojnie streptomycyną. Mówił mi o słabości z nią związanej: „W czasie wojny wbiegałem na piąte piętro ze stukilowym workiem cukru, a w tej chorobie nie mogłem wejść na pierwsze piętro bez worka”. A o powstaniu w getcie: „Dwa tygodnie skakania po dachach i wielka afera, a człowiek przeżył całe długie życie”. Lubił mówić o tym skakaniu z płonącego dachu piątego piętra na trzecie sąsiedniej kamienicy, lubił wspominać, że był szybki, zwinny, sprawny, zdolny do takich wyczynów. Zachwycały go te możliwości fizyczne. Kiedyś w „Polityce” był artykuł o młodzieńcach, co to w miastach biegają, skaczą, latają wręcz po ścianach, dachach, płotach. I tam było zdjęcie faceta, który w takim skoku frunie z jednego dachu na drugi. „To ja, to jestem ja” powiedział Marek. Schowałam ten wycinek, bo on się zawsze z tym identyfikował i lubił wiedzieć, że to mam. Lubił pokazywać, że tak właśnie skakał.
Mówiłaś o sobie, o starzeniu się, że zmienia się perspektywa, że już nie robisz dużych planów. Dlaczego? Bo nie zdążysz? Bo ci szkoda energii?
Aż tak nie. To Marek tak miał, że nie warto czegoś kupić. Ja pierwszy raz z takim stosunkiem do życia zetknęłam się 12 lat temu. Przyjechaliśmy do Ameryki i tam zaprzyjaźniłam się z Anią Walendowską. Mieszkałyśmy w Bethesdzie, jednym z wielu podwaszyngtońskich miasteczek. Trafiłyśmy raz do sklepu z różnymi dziwnymi rupieciami i kupiłyśmy duże lustro, zamykane pięknie rzeźbionymi drzwiczkami. Ładowałyśmy je do bagażnika i Ania wtedy powiedziała: „Nie masz pojęcia, jak ja się cieszę z tego lustra, bo jeszcze niedawno myślałam, że już nie warto nawet nowego płaszcza kupić”. Była po bardzo ciężkim nowotworze, który kilka lat później ją zabił. Zapamiętałam tę chwilę, była dla mnie niesłychanie ważna przede wszystkim ze względu na Anię – odetchnęłam jej nadzieją. I wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z taką, nową dla mnie, perspektywą. Perspektywą osoby zagrożonej śmiercią, która wczoraj jeszcze uważała, że już nie warto sobie niczego kupować.
Przez lata kupowałam sobie filiżanki. Pierwszą, ręcznie malowaną przez Zosię Markuszewską, kupiłam w Desie, za 50 zł – to było strasznie dużo pieniędzy jak na moją ówczesną pensję. Ale pomyślałam, że jeśli co miesiąc kupię jedną, to uzbieram kolekcję. I weszło mi to w nawyk – lubiłam kupować ładną porcelanę to tu, to tam. A ostatnio pomyślałam, że już nie potrzebuję więcej filiżanek, nie chcę więcej kupować porcelany, rozumiesz? Już mam to za sobą. Nie wiem, czy to znaczy coś więcej niż tylko to, że mam pełną szafę porcelany. Może już nie chcę jej dalej zapełniać, bo widzę, co robią moje dzieci z przedmiotami, które dla mnie mają taką wartość emocjonalną…
Jak sobie wyobrażasz swoją starość?
To jest zupełnie inna rozmowa… Nigdy nie wiesz, jak to będzie. Dziś, gdy myślę o starości, to mam nadzieję, że będę z Mirkiem, że będziemy się nawzajem wspierać i podpierać. Niepokoję się też o własną sprawność. Na szczęście jestem zdrowa. Nie mam problemu z wejściem na drabinę, ale zauważyłam, że ostrożniej się ruszam niż kiedyś. Staram się nie myśleć o starości, choć być może powinnam… Ale ograniczam się do tego, że myślę o wykonywaniu konkretnych zadań. Mam strasznie dużo zadań przed sobą.