Także swoich bliskich, członków rodziny, przyjaciół?
Często powtarzał: „Ja się nie nadaję do życia w rodzinie, nie jestem rodzinny”. Lubił używać przenośni: bliskich, rodzinę, trzeba mieć za murem, po aryjskiej stronie, to znaczy bezpiecznych. Tylko wtedy możesz robić to, co uważasz za konieczne, nie oglądając się na koszty – bo te płacisz sam. Dla człowieka odpowiedzialnego, a Marek był wybitnie odpowiedzialny, świadomość, że to bliscy mogą zapłacić za twoje czyny, zmienia myślenie i ogranicza działanie. A Marek chciał – i mógł sobie na to pozwolić – być bezkompromisowy, uparcie, jasno i twardo wyrażać swoje sądy i zgodnie z nimi postępować. Mówił mi też, że kiedyś strasznie bał się więzienia, a właściwie ograniczeń, jakie się z tym wiążą, ale odkąd go wsadzili – wie, że to też jest dla ludzi.
Pewnego razu, gdzieś po roku znajomości, przyjechał z Łodzi i dzwoni: „musimy porozmawiać”. Umówiliśmy się na ulicy. Złożył mi wtedy coś w rodzaju wymówienia. Powiedział: „Wiesz, ja się za bardzo do was przyżyłem”, takiego użył określenia. Dobre, trafne określenie. „Przyżyłem się do was, to nie jest dobrze. Nie będziemy się już spotykać”.
Nie przyjęłam tego do wiadomości, a on też nie był konsekwentny. Okazało, że tak się „przyżyliśmy”, że nie dało się już tego rozłączyć. Miał w nas rodzinę z wyboru – jak mówią nasze córki. Wyjątkowo luksusowa sytuacja dla takiego nierodzinnego osobnika. Kiedy potrzebował się trochę pogrzać, to przyjeżdżał do Warszawy, pobył, pobył i potem wyjeżdżał. Czasami było tak, że myśmy przyjeżdżali do niego, a on któregoś dnia mówił: „Wiecie co? Jedźcie już do domu”. Był samotnikiem. Samotność dawała mu wolność i niezależność. Lubił ludzi, towarzystwo, spotkania, przyjęcia, ale lubił też być sam, zaszyć się w swojej norze, czytać, kiedy miał chęć czytać, jeść, kiedy miał chęć jeść, robić to, na co miał właśnie ochotę. To nie jest materiał na członka „normalnej” rodziny. Ale rodzina z wyboru znosiła to dobrze i chętnie.
Także rodzinne obowiązki?
Marek niektórych rzeczy zwyczajnie wymagał – „bez dlaczego”. Na przykład dzwonił do mnie i pytał: „Byłaś u Stasi?”. Chodziło o wspaniałą Helenę Merenholtz, która – starsza od Marka o kilkanaście lat – nawet dla niego była seniorką; i jego, i mnie znała jako dzieci. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, zawsze ją razem odwiedzaliśmy. Ale kiedy zaczęła niedołężnieć – uznał, że należy się jej szczególna troska: „bądź uważna”, „nie bądź tępa”, to znaczy przyjdź, porozmawiaj, zatroszcz się, czy nie potrzeba twojej pomocy. To się stało dla mnie czymś naturalnym. Podobną więzią połączył mnie z Inką Świdowską – też z drużyny – łączniczką z getta i lekarką, którą dzięki niemu poznałam. Kiedy zachorowała, sprawdzał mnie z Łodzi: „Byłaś u Inki?”. Więc miałam różne obowiązki: dzwonić/chodzić między innymi do Inki, do Stasi, sprawdzać na cmentarzu żydowskim, czy kwatera ŻOBu jest utrzymana w porządku… lista była długa. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, chodziliśmy tam razem. Albo brał mnie na spacer w różne miejsca, które się wiązały z jego życiem. Jechaliśmy na przykład na Stare Miasto, ciągnął mnie za rękę: „Chodź, pokażę ci”. I na szczycie Mostowej mówił: „Widzisz, tu, tu, z tego okna strzelałem”. Nawet nie wiedziałam dobrze, w jakim budynku jest to okno, bo pokazywał gdzieś w przestrzeń. Z początku nie byłam jeszcze przygotowana, ani na to, o czym mówił, a jeszcze mniej na to, jak to mówił. Bardzo oszczędnie. Czytałam Zdążyć przed Panem Bogiem nie raz, ale nie umiałam wszystkich detali na pamięć. A pytać nie mogłam, bo przecież miałam „nie być tępa”. Całe życie składałam do kupy te kawałeczki, którymi mnie raczył. Książka, którą razem napisaliśmy, wynikła właśnie z tego, że słuchając go, mogłam dokładać kolejne kawałeczki.
Ta książka to I była miłość w getcie. Inna z książek stworzonych na podstawie rozmów z Markiem Edelmanem to Bóg śpi. Wiele lat temu rozmawiałem z nim i wtedy strasznie źle reagował na dwa słowa – miłość i Bóg.
O miłości mówił zawsze, jak tylko sięgnę pamięcią. Może nie zawsze używał tego słowa, ale powtarzał, że w getcie ludzie potrzebowali mieć kogoś bliskiego, kogoś, do kogo można się przytulić. Denerwował się, że nikt o to nie pyta. Konwickiemu, Wajdzie, Agnieszce Holland, Izie Cywińskiej – wszystkim proponował, żeby koniecznie taki film zrobili. Tadeusz Konwicki powiedział, że to dla niego za trudne zadanie. Dlaczego Marek wciąż do tego wracał? Bo jego miłość w getcie stanowiła esencję tego, co w życiu najważniejsze. To była jego recepta na godne życie: że kochać, to znaczy być wobec swoich kochanych bliskich lojalnym, serdecznym, wiernym, wrażliwym, uważnym – bardzo często używał tego określenia, choć ono takie niepozorne.