A co z Bogiem? Wiktor Woroszylski rozjuszył go wierszem „Doktor i Bóg”…
Tak, mówił, że nie lubi tego wiersza. Ale według mnie nie z powodu Boga, raczej ze skromności – przecież to hołd dla niego. A Bóg? Niezależnie jak to nazwiesz: bogiem, naturą, opatrznością, a może systemem wartości, ideałów – wszystko jedno, to będzie jakiś punkt odniesienia, który nami zarządza przez sam fakt, że stanowi pewną koncepcję. Z takim bogiem Marek mógł się wadzić, spieszyć, by zdążyć, zanim zgasi światło ludzkiego życia i zarzucać mu, że śpi i musimy sami troszczyć się o wszystko. Był niewierzący i antyklerykalny. Jego doświadczeniem były kościoły, które bez względu na wyznanie, używając swoich jedynych bogów, zagrzewają do nietolerancji i nienawiści.
Jak wyglądały ostatnie dni Doktora?
Nasz dom był dla Marka drugim domem. Nie wiem nawet, kiedy z Gościa stał się domownikiem, ale to się stało dosyć szybko. Może przez to, że traktował nas w sposób bezpośredni. Mówił, że przyjeżdża jutro i przyjeżdżał. Nasz pies rozpoznawał dźwięk skody 105 i stawał pod drzwiami, merdając ogonem.
Ten ostatni raz też po prostu przyjechał. Przywiózł go jego samochodem pan Jurek, a Marek zamiast zwykłej niedużej torby miał ze sobą walizkę. Normalnie miał w torbie dwa kartony papierosów, majtki, skarpetki i jakąś koszulę na zmianę. A tym razem przyjechał z walizką. Zaalarmowało mnie wtedy tylko to, że był chory, miał infekcję. Wyglądało to poważnie… Bałam się o niego, ale się z tego wykaraskał. I potem prowadziliśmy tu normalne, rodzinne życie. Zapraszaliśmy gości na lancze i podwieczorki przy odświętnie nakrytym stole, robiliśmy przyjęcia.
Zawsze cenił sobie swoją osobność, oddzielność. Na koniec życia jednak wyszedł z samotni i przeniósł się w miejsce, w którym toczyło się rodzinne życie. Lubił odgłosy domu, poranną krzątaninę i wieczorne pogawędki z Mirkiem. Był zadowolony, że domownicy opowiadali mu się, wychodząc i wracając. Jego pokój był od podwórka i kiedyś zauważyłam, że gdy świtem wywożą śmieci, to strasznie hałasują. A Marek powiedział: „Nie, ja to lubię, bo słyszę, jak przychodzą, najpierw się kłócą, a potem wiozą te kontenery… To jest życie”.
Do ostatnich chwil angażował się w leczenie twojego męża?
U Mirka, mojego męża, chyba w końcu sierpnia rozpoznano nowotwór. Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja, ale pierwszą reakcją, kiedy się dowiadujesz o zaawansowanym nowotworze, jest zawsze pytanie: dlaczego to spotkało akurat mnie, moją rodzinę? Jak Marek się wściekał na Pana Boga: „Gdybym to ja zachorował, nic by się nie stało”. A Mirkowi powiedział: „Nie mogę umrzeć, dopóki twoja sytuacja się nie unormuje”.
I rzeczywiście, towarzyszył nam przez czas wszystkich badań, konsultacji, decyzji, czy i gdzie operować. Cały czas się nad nimi zastanawiał, głowa mu cały czas pracowała. Mirek był operowany 8 września – dzień wcześniej mieliśmy 40-lecie małżeństwa. Dziesięć dni później byłam z Markiem w jego szpitalu w Łodzi, gdzie pracownicy zorganizowali mu pożegnanie. Wrócił stamtąd z infekcją. Słabł z dnia na dzień. 29 września odebraliśmy wynik histopatologii Mirka – wszystko wycięte, nic nie zostało. Niepotrzebna chemia, niepotrzebne naświetlania. Co za ulga, a jednocześnie lęk. Gdy dawałam Markowi ten papier do ręki, byłam zrozpaczona, wiedziałam, że zrywam ostatnią nić łączącą go z życiem. Czytał te wyniki, a ja widziałam, jak rodzi się w nim poczucie, że wszystko już pozałatwiał, zamknął wszystkie sprawy. Umarł 2 października.