Festiwal Wolność i Pokój: Lekcja Wolności

sawiccy_male

 

Pozałatwiał wszystkie sprawy?

Marek był człowiekiem czynu. Gdy postawił przed sobą kolejne zadanie, tryskał życiem i energią, a otoczenie zaprzęgał do pracy. Był nieustępliwy i skuteczny. A potem cieszył się jak chłopiec. O zadaniach, które sobie stawiał, można by długo opowiadać. Jedyna decyzja, której nie umiał podjąć, to decyzja o rezygnacji z pracy. A w ostatnim czasie coraz mniej było spraw, w które mógł się angażować. To pewnie naturalna kolej rzeczy, że starzy ludzie pozostają poza głównym nurtem życia, ale Markowi Edelmanowi to nie służyło. Dla niego życie było równoznaczne z podejmowaniem decyzji, działaniem, i odpowiedzialnością za nie. Brak, a raczej niemożność aktywności była dla niego zabójcza.

Pytasz, czy wszystkie sprawy pozałatwiał… Były takie, które raczej zamknął, to znaczy przyjął do wiadomości, że ich nie załatwi do końca, bo ludzie, do których się z tym zwrócił i na których liczył, nie potraktowali go tak poważnie jak kiedyś. Ale w ostatnim czasie załatwił bardzo ważną dla siebie sprawę, do której zaprzągł niezmiennie oddanego mu Andrzeja Piaska, biologa, specjalistę od HIV. Andrzej pracuje między innymi nad tym, by dzieci osób zarażonych nie rodziły się z wirusem. Ten cud na Marku, który zawsze był ciekaw naukowych nowinek, zrobił ogromne wrażenie. A niekłamany zachwyt i podziw wzbudził w nim sposób, w jaki Andrzej mówił o swoich pacjentach, o życiu i chorobie. Dlatego Marek go wezwał, żeby wspólnie stworzyli instrukcję postępowania z chorym na oddziałach intensywnej terapii. Potem instrukcja, podpisana przez Marka, została rozesłana do wszystkich takich oddziałów w Polsce. Instrukcja mówi o sprawach tak oczywistych i podstawowych, że może się wydać dziecinadą. Mówi o tym, że leczenie, by było skuteczne, musi być uzupełnione okazywaniem pacjentowi zainteresowania, serdeczności, bliskości, że dla pacjenta w ciężkim stanie ważny jest kontakt wzrokowy i trzymanie za rękę. Doktor zawsze uważał to za ważne i tego wymagał od personelu.

Czym jego odejście było dla ciebie, dla twojego własnego doświadczenia?

Wiesz, ciągle mam z tym problem, chociaż Marek powtarzał: „nie bój się, to nic nie jest”, „tam nic nie ma”, „to jest naturalne”. Ale mówił też: „Pamiętaj, że człowiek nigdy nie chce umrzeć”. I on nie chciał, ale wiedział, że to jest naturalna kolej rzeczy. Mówił: „Nie bój się, ja się tego nie boję”. Ale też nie chciał śmierci, bardzo kochał życie.

 

Znałaś Doktora 30 lat i cały czas wasza relacja była bardzo bliska. Czy ty w tym czasie zaobserwowałaś, jak on się starzał? Jak się zmieniał?

Już mówiłam, że kiedy poznałam Marka w 82 roku – miał 63 lata. Gdy jego racja zwyciężała, zwykł mawiać o sobie: „bo ja jestem mądry Żyd”. Nie potrafię powiedzieć, kiedy pojawiło się: „Bo ja jestem stary, mądry Żyd” – ale to nie było szybko, i jeszcze przez jakiś czas brzmiało trochę prowokacyjnie. Marek nie czuł się wtedy człowiekiem starym, sama mam teraz tyle lat, też się tak nie czuję. Akceptuję to, że się starzeję, inaczej myślę o przyszłości, nie robię wielkich planów, inaczej myślę o życiu codziennym, przestaję kupować pewne rzeczy, bo mam przecież tyle i po co mi więcej…

Ale nie zgadzam się, by ludzi po sześćdziesiątce uważano za starych. Jestem twórcza, sprawna fizycznie, a przede wszystkim mam wiedzę i doświadczenie – szkoda je marnować, odsyłając mnie do lamusa. Marek też tak uważał, też się z tym nie godził. Uważał, że w diagnostyce medycznej doświadczenie jest bezcenne. Według niego zdolność rozpoznania stetoskopem wady serca przewyższa techniczną umiejętność posłużenia się echosonografem.

 

Ale w pewnym momencie zaczął mówić o sobie: „stary Żyd”…

Zaczął używać tego przymiotnika, żeby go oswoić. Jak „starsi panowie dwaj”, którzy byli wtedy czterdziestolatkami. I jako uzupełnienie do „mądry”, dla podkreślenia doświadczenia. Bo w Marku, który był człowiekiem wielkiej odpowiedzialności, stanowczości, zdecydowania i odwagi, do końca życia tkwił chłopiec – przekorny, zbuntowany i chodzący własnymi drogami, a jednocześnie wciąż ciekawy świata w sposób, w jaki bywają ciekawi chłopcy, co to i za strażą pożarną potrafią się oglądać.

 

Czy on się odnosił jakoś do tego, co działo się z jego ciałem?

Bardzo go to złościło. Nie akceptował tego. Ludzie, gdy niedołężnieją – w wyniku choroby, z powodu wieku – biorą laskę do ręki, żeby sobie pomóc. Marek absolutnie nie chciał o tym słyszeć. Wściekał się, że nie jest w pełni samodzielny. Bycie samodzielnym było dla niego naczelną sprawą. I nie lubił wystawiać swojej niesamodzielności na pokaz. Bo to było bardzo osobiste. Marek nigdy w wywiadach nie mówił o sprawach osobistych. „Nie będę się publicznie rozbierał”. Więc i my teraz tego nie róbmy.

Staraliśmy się nie zostawiać go samego, ale kiedyś poszliśmy na kolację w sąsiedztwie. Zadzwoniłam stamtąd. Raz, drugi, trzeci. Nie odbierał ani komórki, ani stacjonarnego… Zdenerwowana pobiegłam do domu. Wchodzę do pokoju, a Marek leży sobie na podłodze, na dywanie, poduszka wygodnie podłożona, popielniczka, papieroski, nawet wódeczkę miał i czytał książkę. Uśmiechnął się do mnie i zapytał: „Dlaczego już wróciłaś?”. „Bo nie odbierasz telefonu”. A on: „Spadł mi za daleko i nie mogłem go dosięgnąć”. Okazało się, że siadając na skraju łóżka, zsunął się na dół i nie mógł się podnieść. Więc wszystko sobie sprowadził na podłogę i czekał. Bardzo pogodnie. Niesamolubnie. Bez złości, bez niezadowolenia. To było w nim fajne, że umiał w tym wszystkim być pogodny i jeszcze w ujmujący sposób okazywał, że ceni nasze starania. Co nie znaczy, że był aniołem, który na wszystko się zgadzał. Umiał się nie zgadzać bardzo zdecydowanie, pod tym względem czas niewiele w nim zmienił. No i potrafił nieźle się wyśmiewać choćby z moich przekonań o diecie najlepszej przy anemii.