Stowarzyszenia im.
Jana Karskiego zaprasza 22 września (czwartek) o godz. 18.00 na spotkanie z Mają Wolny, autorką książki „Czarne liście” (Wydawnictwo Czarna Owca). Spotkanie odbędzie się w Instytucie Kultury Spotkania i Dialogu ul. Planty 7, a poprowadzi je redaktor Piotr Żak.
Maja Wolny – pisarka, doktor nauk humanistycznych i kielczanka. Przez wiele lat prowadziła w Belgii fundację promującą kultury Europy Wschodniej, później pracowała jako kurator wystaw, dyrektor muzeum oraz felietonistka najważniejszego flamandzkiego serwisu informacyjnego VRT. Opublikowała powieści „Kara” (2009) oraz „Dom tysiąca nocy” (2010), które spotkały się z dużym uznaniem krytyki i czytelników. Mieszka w belgijskim Koksijde oraz w Kazimierzu Dolnym.
Dlaczego napisałam Czarne liście?
To było w połowie lat dziewięćdziesiątych. Podróżowałam autostopem po Europie, miałam dziewiętnaście lat. W pewnym momencie zatrzymał się elegancki samochód z niemiecką rejestracją. Wsiadłam bez zastanowienia. Kierowca, przystojny, kulturalny Niemiec w średnim wieku, zaczął rozmowę o studiach, o wakacjach, o celu mojej podróży, w końcu zapytał, skąd pochodzę. „Z Kielc” – rzuciłam i widząc jego zaskoczenie, zaczęłam łamaną angielszczyzną wyjaśniać, gdzie moje miasto dokładnie leży, ale nie zdążyłam, bo kierowca ostro zahamował. Zatrzymał się na pasie awaryjnym i powiedział, że mam natychmiast wysiadać, bo jego krewni zostali zamordowani w pogromie, w którym brało udział moje miasto.
Nie mogłam mu nic odpowiedzieć, bo natychmiast odjechał. Stałam na środku ruchliwej autostrady, zupełnie zdezorientowana, zła i upokorzona. Wtedy pomyślałam, że jak wrócę do domu, to tę sytuację jakoś opiszę. Ale musiało upłynąć aż dwadzieścia lat, zanim
to naprawdę zrobiłam.
Julia Pirotte, która jako jedyna sfotografowała ofiary pogromu, stała się moją obsesją. Pojechałam szukać jej śladów w Końskowoli, Brukseli i Marsylii. Znalazłam domy, w których mieszkała, ze szczątków dokumentów odtworzyłam bliskich jej mężczyzn.
W Warszawie odkryłam, że jej największy skarb, aparat fotograficzny leica Elmar 3, został Julii podarowany przez Suzanne Spaak, szwagierkę Paula-Henriego Spaaka, premiera Belgii, sekretarza NATO i jednego z ojców Unii Europejskiej.
Tak oto mały profesjonalny aparat fotograficzny podarowany biednej polskiej Żydówce przez zamożną Suzanne stał się w trudnych latach czterdziestych prawdziwą bronią w walce o prawdę: dokumentował to, o czym nie zawsze wolno było mówić. To właśnie tą leicą Julia sfotografowała pogrom kielecki. Zdjęcia zostały skonfiskowane przez bezpiekę, nie wszystkie ocalały, ale te, które przetrwały trudne czasy, możemy oglądać do dzisiaj. Gdyby nie te zdjęcia, łatwiej byłoby nam ulec wygodnemu złudzeniu, że to, co wydarzyło się w Kielcach w 1946 roku, nie było aż tak straszne.
Jestem przekonana, że to, co w Kielcach zrobiono Żydom, mogłoby przydarzyć się również innej grupie niewygodnych Obcych. W tym sensie Kielce, moje rodzinne miasto, nie są żadnym szczególnym miejscem przeklętym. Wybuch strachu i nienawiści może zdarzyć się wszędzie.
Zawsze lubiłam patrzeć na stare negatywy, na których biel zastępuje czerń, a cień wypełnia światło. Czasami negatyw wydaje się ciekawszy od pozytywu: ten świat na obrazku, który jest swoją własną przeciwnością, uczy spoglądania na rzeczywistość podejrzliwym okiem. Wynikająca z poczucia sprawiedliwości potrzeba ukarania winnych może przeobrazić się w dyszącą zemstę. Myślę, że jedynym sposobem na uporanie się ze starą, obolałą winą, jest spojrzenie jej w głęboko oczy, strząśnięcie z siebie resztek rozliczeniowej łuski i złożenie broni.