z Robertem Kennedym SJ rozmawia Bogdan Białek
Podążam po śladach, nie imituję
Nie kieruję się tylko jakąś własną wizją. Znajduję wsparcie w mojej katolickiej wierze, wśród moich braci jezuitów, także u moich przełożonych, którym jestem posłuszny. Muszę jednak znaleźć własną drogę podążania za Jezusem. Nie mogę tylko kochać Jezusa, ale muszę też potrafić wprowadzić Jego ducha do praktyki mojego życia.
ROBERT KENNEDY SJ
jest jezuitą, psychoterapeutą i mistrzem zen. Święcenia otrzymał w Japonii, gdzie praktykował i studiował zen u japońskiego mistrza roshiego Yamady. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych w 1998 roku kontynuował buddyjskie studia oraz praktykę zen i jako pierwszy ksiądz katolicki w USA otrzymał honorowy tytuł roshiego. Kieruje Katedrą Teologii w St Peter’s College w Jersey City. Założył i prowadzi własną szkołę zen Morning Star Zendo.
Jest autorem książek: Zen Spirit, Christian Spirit. The Place of Zen in Christian Life (1996) oraz Dary zen dla chrześcijan (2000; po polsku wydane przez Wydawnictwo Charaktery w 2013 roku).
BOGDAN BIAŁEK: Ojcze, chciałbym, żebyś mi opowiedział o Jezusie…
Pod koniec wykładu w Warszawie przywołałeś opinię swojego pierwszego buddyjskiego nauczyciela roshiego Yamady z Kamakury, który powiedział Ci: „Nie chcę, żebyś został buddystą. Chcę, byś pozostał chrześcijaninem, żebyś się ogołocił tak jak twój Mistrz, Jezus”…
ROBERT KENNEDY SJ: Tak, to była cudowna chwila. Ten japoński nauczyciel był otwartym, mądrym człowiekiem. Pracował w wielu krajach, był mężem i ojcem. Był pełnym miłości człowiekiem. Gdy jego syn zaczął uczęszczać do naszej szkoły w Tokio, roshi zaczął interesować się Jezusem i Jego nauką. Dobrze wiedział, że jestem jezuitą, katolickim księdzem. Od razu dał mi wyraźnie do zrozumienia, że nie ma zamiaru zamienić mnie w buddystę. Jego intencją było jedynie to, by pomóc mi ogołocić się tak jak mój Mistrz, Jezus Chrystus. To było dla mnie zaskoczeniem, pewną trudnością. Czułem jednak, wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem, który chce mojego dobra. To on pokazał mi, jak być prawdziwym chrześcijaninem. Wiedział, że istotą chrześcijaństwa jest dostrzeżenie pustki w Chrystusie. Właśnie tego próbował mnie nauczyć poprzez medytację zen. Chciał mnie ogołocić i uczynić mnie w pełni obecnym.
Roshi Yamada nigdy nie pytał mnie o moją wiarę, nie poruszał tego tematu. Interesowało go, jak widzę świat, jak widzę innych ludzi. To było dla mnie niezwykłe, wspaniałe doświadczenie – pracować z nauczycielem, który chce wyłącznie mojego dobra. Nigdy nie domagał się pieniędzy za nauki, których mi udzielał. Chciał po prostu, żebym był lepszym chrześcijaninem, katolikiem, kapłanem. Zen stał się dla mnie bardziej dostępną praktyką stałego ogałacania siebie samego – z każdym oddechem. Nie chodzi tu o jakieś teorie, o chrześcijaństwo czy buddyzm. Chodzi o oczyszczenie umysłu ze wszystkiego po to, by stać się całkowicie zintegrowanym ze światem. Dzięki temu w moim życiu i pracy kapłańskiej nie ograniczają mnie żadne stereotypy, jestem otwarty na wszystko i wszystkich.
Kochałem roshiego Yamadę… Kochałem go.
Co oznacza to ogołocenie? Czy to jest taka kenoza, jak u Jezusa na krzyżu mówiącego „dokonało się”, czy Marii bolejącej pod krzyżem? Czy ten brak przywiązania jest tym samym, o którym mówi Jezus, gdy tłumaczy, że trzeba porzucić dom i wszystko, co się ma? I po drugie, w jaki sposób praktyka zen, której Ojciec się poddał, i wysiłek, który sam w nią włożył, ma się do łaski? Czym w tym świetle jest łaska?
Jezus uczy o ogałacaniu samego siebie jako o darze dla każdego, nie tylko dla chrześcijan czy buddystów. To ścieżka, którą Jezus otwiera przed nami. Jednak doświadczenie zen nie ma nic wspólnego z Jezusem czy z jakąś szczególną łaską. Buddyzm mówi, że to absolutnie naturalna ścieżka rozwoju. Buddyzm czy hinduizm mówiły o ogałacaniu na długo przed narodzeniem Jezusa. To naturalny sposób rozwoju ludzkiego umysłu, dostępny dla każdego, bez względu na wyznawaną wiarę. Taki stan umysłu może osiągnąć buddysta, hinduista, Żyd czy chrześcijanin. Taka jest moja odpowiedź na twoje pierwsze pytanie. Co do drugiego pytania… Powiem parę słów o wglądzie. Wgląd jest otwarty, elastyczny. To nie jest stan, lecz otwarte doświadczenie, ponieważ trwa przez całe życie, które też jest otwarte i cały czas się zmienia. Wszechświat też jest w nieustannym ruchu. Co ważne, to doświadczenie jest inne u każdego człowieka. Ono zmienia życie i spojrzenie na świat. Myślę, że wciąż mam wiele do zrobienia w sferze mojej posługi kapłańskiej – mam świadomość pewnych skaz, rys, które przeszkadzają we właściwym służeniu ludziom i rozumieniu ich. Czasami doświadczenie wglądu jest jak ukłucie szpilką, a jednak ma moc zmieniania życia. Buddyzm nie mówi o łasce, o nadprzyrodzonym życiu. Wgląd, który jest częścią absolutnie naturalnego rozwoju, pomógł mi stać się lepszym chrześcijaninem. Przesunęły się granice mojego umysłu i mojego serca. Dzisiaj pracuję na rzecz zrozumienia i przyjaźni buddystów i chrześcijan. 35. Kongregacja Generalna jezuitów zaleca, by jezuici głosili prawdę o tym, że szacunek należy się wszystkim ludziom. Chodzi o to, żebyśmy szanowali nie tylko tych, którzy się z nami zgadzają. Każda chwila mojej pracy z buddyzmem otwiera mnie w niebywały sposób – otwiera mnie coraz bardziej na miłość do innych, pomaga lepiej ich rozumieć i wspólnie praktykować. W żaden sposób nie nadwyręża to mojej katolickiej wiary, lecz po prostu poszerza moje rozumienie życia.
Mówi Ojciec, że doświadczenie wglądu przemienia nas, ale podkreśla od razu, że to jest proces ciągle otwarty. Zastanawia mnie to, że bardzo wielu ludzi, w moim przekonaniu zbyt wielu, którzy mają tytuł roshiego albo osiągnęli bardzo wysoki poziom rozwoju duchowego, zawodzi jako ludzie. Są z nimi związane skandale, jak choćby z innym Twoim nauczycielem, roshim Maezumim. Jak to rozumieć, że ludzie, którzy osiągają pewne mistrzostwo, są uważani za przewodników duchowych, i których doświadczenie duchowe było bez wątpienia autentyczne i głębokie, jednak zawodzą jako ludzie w takim zwyczajnym życiu?
Wspomniałeś o roshim Maezumim. Był wspaniałym, inspirującym nauczycielem zen. Opuścił Japonię i przybył do Stanów Zjednoczonych. Pracował jako pomocnik kelnera, równocześnie uczył się języka angielskiego, aż w końcu zaczął budować wielką wspólnotę zen. Wychował wielu znakomitych nauczycieli zen. Dla wszystkich, którzy go znali, to był wielki zaszczyt. Ponieważ jednak był istotą ludzką, nie był doskonały. Nikt z nas nie jest. Wszyscy mamy słabości, unikamy odpowiedzialności, ponosimy porażki. Nawet apostołowie nie byli doskonali – zawiedli Chrystusa. Powinniśmy jednak patrzeć również na to, co w ludziach jest dobre. Powinniśmy patrzeć na nich jak na istoty ludzkie, które nie są doskonałe, które muszą zmagać się z wieloma przeciwnościami i nie zawsze podejmują odpowiednie decyzje. Wielkie w roshim Maezumim było to, że tak wielu uczniów i mistrzów zen podąża jego śladami. Stawaliśmy się lepszymi ludźmi między innymi dlatego, że Maezumi kochał Japonię i przybył, aby nam o niej opowiadać. Moim zdaniem powinniśmy być wielkoduszni i zawsze szukać w ludziach czegoś dobrego. Człowieczeństwo nie powinno nas zaskakiwać.
Jesteśmy narcystyczni. Taka jest nasza kultura. Czy ogołocenie w takim rozumieniu nieprzywiązania, jakie Ojciec przedstawia, nie jest kolejnym dopieszczaniem własnego ego? Czy nie jest to znowu zajmowanie się przede wszystkim swoim „ja”?
Istotą praktyki zen jest nieustanne odwracanie się od ego, od „ja”. Z każdym oddechem staramy się być coraz bardziej obecni bez umysłu, bez ego. Zen nie polega na rozwoju psychologicznego „ja”. Zenowska pustka nie jest psychologiczną pustką. Zenowska pustka to dostrzeganie jedności wszystkich rzeczy i zależności między wszystkimi rzeczami. Wgląd to wyraźne doświadczenie tej prawdy, tej jedności, którą wszyscy tworzymy. Zen nie jest więc jedynie rodzajem rozwoju psychologicznego. Jak powiedziałem, zen zakłada, że psychologicznie osobowość jest mniej więcej zjednoczona, a jeśli tak nie jest, wówczas zdrowie ulega znacznemu zaburzeniu. Dla osób z zaburzeniami osobowości nie ma miejsca w zendo. Nauczyciele zen nie są psychiatrami, nie leczą zaburzeń psychicznych. Praktyka polega bowiem na ciągłym zapominaniu o „ja”, a nie na zajmowaniu się nieokiełznanymi stronami życia.
Jako chrześcijanin, zakonnik i kapłan jest Ojciec wezwany do naśladowania Jezusa. Rozumiem, że naśladowanie nie jest imitacją, tylko dążeniem po śladach. Jak doświadczenie zen pomaga Ojcu w wędrówce po śladach Jezusa?
Niedawno mówiłem o dwóch aspektach chrześcijaństwa – o uwielbieniu Jezusa i o podążaniu za Nim. Oba aspekty są obecne w życiu każdego wierzącego. Nasze życie czasami się zmienia. Bywa, że przechodzimy od uwielbienia Jezusa do podążania za Nim. Poświęcamy się życiu religijnemu, którego istotą jest podążanie za Jezusem, działanie – tak jak Jezus – w obecnym świecie. Moim zdaniem ten religijny wymiar życia został najlepiej wyrażony przez świętego Pawła, który pisał w Liście do Galatów: „Obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2, 20). Istotę podążania najlepiej zdefiniował sam Jezus w odpowiedzi skierowanej do świętego Piotra: „Co tobie do tego? Ty pójdź za Mną” (J 21, 22). Czasami gdy jestem rozproszony, przywołuję te słowa – one pozwalają mi powrócić. Oczywiście podążanie za Jezusem nie polega na Jego imitowaniu, na chodzeniu w tunice i sandałach. Podążanie za Jezusem oznacza podążanie za prawdą, którą jest Jezus: „Ja jestem prawdą” (J 14, 6). Każdy z nas widzi prawdę w inny sposób, inaczej widzimy ją w różnych momentach życia. Ale my musimy podążać za tą prawdą, bo to oznacza podążanie za Jezusem. Trzeba jednak widzieć ją w szerszej wspólnocie, bo to wspólna pomaga nam w pełni zrozumieć, czym jest prawda. Nie kieruję się więc tylko jakąś własną wizją. Znajduję wsparcie w mojej katolickiej wierze, w mojej katolickiej wspólnocie, wśród moich braci jezuitów, także u przełożonych, którym jestem posłuszny. Muszę jednak znaleźć moją drogę, własną niepowtarzalną ekspresję dla podążania za Jezusem. Nie mogę tylko kochać Jezusa, ale muszę też wprowadzić Jego ducha do praktyki mojego życia. Te dwa aspekty dzieją się równocześnie.
Jako kapłan naśladuje Ojciec Jezusa w dwóch najbardziej poruszających i tajemniczych zdarzeniach. Pierwsze to wtedy, gdy naśladując Jezusa, mówi Ojciec tak, jak On powiedział do sparaliżowanego: „Odpuszczone są grzechy twoje”. Drugie takie zdarzenie to łamanie chleba i wypowiadane słowa: „Oto ciało moje, oto krew moja”. Co te dwa momenty znaczą dla Ojca osobiście? Jakie to jest doświadczenie teraz, po latach bycia kapłanem i praktykowania zen?
Nie pracowałem nigdy w parafii, więc nie miałem zbyt wielu możliwości odpuszczania grzechów. Zawsze jednak jestem szczęśliwy, gdy mogę to zrobić, ponieważ odpuszczanie grzechów oznacza dla mnie dawanie ludziom Boga, pokazywanie im Jego miłosierdzia. To naprawdę wspaniała rzecz, że mogę coś takiego robić jako kapłan. Zen ani nie przeszkadza, ani nie pomaga w tych sytuacjach. Właściwie nic się nie zmieniło, odkąd rozpocząłem praktykę zen. Wciąż jestem szczęśliwy, że mogę się przyczyniać do pojednania ludzi z Bogiem. Jeśli chodzi o Eucharystię, to mam głębokie przekonanie, że buddyzm rozumie prawdę, iż Ojciec i Syn stanowią jedno. Buddyzm mówi: „Oczywiście, że są jednym”. Także Jezus i ludzkość są jednym. Punkt widzenia buddyzmu jest taki sam: „Oczywiście, że są, bo czym mieliby być, jeśli nie jednością?”. Jednością są także Jezus i Jego chleb, i Eucharystia. Jednością są Jezus i wino. Są jednością w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. Według mnie w tym właśnie buddyzm jest podobny do chrześcijaństwa. Jezus mówi: „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6, 54). Jezus naucza, że jeśli komuś podajemy wodę, to podajemy ją Jemu, jeśli odwiedzamy kogoś w więzieniu, to odwiedzamy Jego. Buddyzm bardzo dobrze rozumie to nauczanie. Pewnego razu buddyści poprosili mnie, żebym odprawił dla nich mszę. Myślę, że to był z ich strony wyraz szacunku dla Eucharystii. Praktykowanie zen może pomóc wszystkim ludziom, ale nie pytaj mnie, w jaki sposób, bo tego nie wiem. Jestem jednością ze wszystkimi ludźmi, nie jestem kimś osobnym, oddzielnym. Bóg pyta: „Gdzie jest brat twój?” (Rdz 4, 9). Jezus mówi: „najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i ofiaruj dar swój” (Mt 5, 24).
Mówi Ojciec o solidarności Jezusa z ludźmi. Chyba najmocniej podkreśla to przypowieść o Samarytaninie, w której Jezus opowiada o człowieku poranionym i porzuconym przy drodze. Rozumiem to tak, że naszym wezwaniem jest zwrócić się ku tym wszystkim poranionym i porzuconym przy drodze. Współcześnie mamy kłopot z wyobrażeniem sobie transcendentnego Boga, bo jakże nie mieć kłopotu z wyobrażeniem sobie Go. Mówimy: „Bóg jest miłością”, „Jezus jest miłością”. Jak Ojciec to rozumie, że Bóg jest miłością, że Jezus jest miłością? Co to znaczy, że Bóg mnie kocha?
Boża miłość wykracza poza nasze rozumienie miłości. To niepojęta tajemnica. Bóg kocha wszystkich: złych, cierpiących. Musimy zaakceptować to, że miłość Boga jest niepojęta. Bóg jest dobry, jest miłością, nawet gdy tego nie rozumiemy, nie widzimy czy nie czujemy. Jesteśmy teraz w dawnej dzielnicy żydowskiej, na krakowskim Kazimierzu. Czytałem, że gdy Żydzi byli prowadzeni do komór gazowych, śpiewali hymny do Boga: „Idę na śmierć, do idealnego miejsca”. W momencie niewyobrażalnego okrucieństwa śpiewali takie słowa! Myślę, że to jest odpowiedź – nie katolicka, ale żydowska, a przede wszystkim ludzka odpowiedź. Moja wiara w Bożą miłość nie została złamana.
Na koniec naszej rozmowy chciałbym powtórzyć pytanie Jezusa do uczniów: „A wy za kogo Mnie uważacie?”. Jak Ojciec odpowiedziałby na nie?
Myślę, że najlepsza odpowiedź jest taka: Jezus jest Panem. Nie chcę wdawać się w teologiczne czy chrystologiczne dysputy. Nikt z nas nie ma pojęcia, gdzie się kończy człowieczeństwo Chrystusa, a gdzie się zaczyna Jego boskość. Jezus jest Panem. Myślę, że w tej afirmacji zawiera się cała prawda chrześcijaństwa. Ta odpowiedź skłania nas jednak do stawiania pytań. Pytamy często: „Gdzie nas prowadzisz?”. My tego nie wiemy. A Jezus nam odpowiada: „Co tobie do tego? Ty pójdź za Mną”. Staram się to robić, ale jestem niedoskonały. Moja praca na rzecz dialogu między religiami to praca jezuitów, inspirowana przez jezuitów, firmowana przez jezuitów, czasami osobiście przez generała zakonu. Mam od niego list, który potwierdza moją pracę. A przy tym zakon daje mi wiele swobody.
Jezus, w którym już w Jego dzieciństwie rozpoznano „znak, któremu sprzeciwiać się będą”, był tak radykalny swoją obecnością, że został usunięty z tego świata na krzyż. Mam takie poczucie, że teraz też usuwamy Go z naszej kultury. Co z nami będzie, jeśli usuniemy Jezusa z naszego życia?
Nie mam pojęcia, co się z nami stanie. Jezus jest znakiem sprzeciwu, ale wydaje mi się, że wszyscy wykazujemy tendencję do odrzucania prawdy. Kiedy byłem w Tel Awiwie, odwiedziłem muzeum diaspory. Poruszyła mnie sala poświęcona rabinom, którzy potrafili utrzymać ludzi razem w najbardziej przerażających okolicznościach. Na jednej ze ścian tego muzeum zostały wypisane dwa zdania, których nigdy nie zapomnę. Pierwsze głosiło: „Każdy rabin, z którym wierni się zgadzają, tak naprawdę nie jest rabinem”. Zaś drugie mówiło: „Każdy rabin, który obawia się swoich wiernych, nie jest prawdziwym rabinem”. To w całości odnosi się też do każdego księdza.
***
Arcybiskup i zen
Były anglikański arcybiskup Canterbury Rowan Williams w swojej codziennej modlitwie czerpie zarówno z prawosławnych, jak i buddyjskich praktyk.
Każdego dnia wcześnie rano przez 40 minut modli się w pozycji kucznej. Praktykuje modlitwę Jezusową i buddyjskie ćwiczenia oddechowe. Częścią jego rytuału bezsłownej modlitwy są też pokłony i medytacja chodzona.
„Od wielu lat interesuję się buddyzmem. Uświadomiłem sobie, że buddyjskie praktyki nie stoją w opozycji do modlitwy Jezusowej. Wprowadziły mnie one w sferę wymagającą najwyższego skupienia i wyciszenia. (…) Za szczególnie istotne elementy w przygotowaniu do dłuższego trwania w ciszy uważam spacer połączony z medytacją, powolne chodzenie oraz dbanie o to, by każdy krok był zsynchronizowany z oddechem. (…) Mój poranny rytuał modlitewny rozpoczynam od krótkiego spaceru połączonego z medytacją, niekiedy od kilku pokłonów, po których kucam, i w tej pozycji trwam w modlitwie Jezusowej przez
30–40 minut. Powtarzam (zazwyczaj bezgłośnie) słowa »Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem«, a w przerwach między powtarzanymi zdaniami słucham bicia serca, które podczas całego rytuału stopniowo zwalnia” – wyjaśnia arcybiskup Williams. I dodaje: „Z teologicznego punktu widzenia jest to czas, kiedy uświadamiasz sobie, że twoje ciało jest miejscem, w którym po prostu mieszka życie, »dzieje się« Bóg”.
na podst. www.telegraph.co.uk
Wartościowy instrument
Przełożony generalny zakonu jezuitów o. Peter-Hans Kolvenbach SJ wystosował list gratulacyjny z okazji osiągnięcia tytułu nauczyciela zen przez amerykańskiego trapistę o. Kevina Hunta OCSO „Sensei”. Generał jezuitów pisze w liście do o. Roberta Kennedy’ego SJ, nauczyciela K. Hunta:
„Ponieważ osiągnięcie tytułu mistrza w wymagającym treningu zen poprzedzone zostało długimi przygotowaniami i treningiem, osiągnięcie ojca Hunta powinniśmy wszyscy uczcić, dziękując Bogu. (…) Jezuici i chrześcijanie znaleźli w zen wartościowy instrument rozwoju życia duchowego. (…) Poprzez techniki medytacyjne zen, pozwalające na skupienie się na obecnej chwili, chrześcijanin może uświadomić sobie bezpośrednią miłosierną obecność Boga”.
Fragment listu zamieszczony na kennedyzen.tripod.com – stronie szkoły zen Morning Star Zendo o. Kennedy’ego